sobota, 17 grudnia 2011

Ola Fasola i gadające zabawki

Słowem wstępu i przeprosin - jakość filmików zamieszczonych w tym poście nie jest powalająca, ale jak zawsze to wina mojej asystentki. Proszę o wyrozumiałość dla jej ograniczonych talentów w tym zakresie.

Przechodząc do rzeczy: Jak każdy pies mam mnóstwo zabawek. Łosie, kaczki, misie, Elmo, ośmiornicę. Jednak Ola Fasola za szczególnie zabawne (w jej spaczonym mniemaniu) uznaje te, które wydają z siebie dźwięki lub się poruszają. Pierwszym przejawem takiego znęcania się nad pieskiem za pośrednictwem zabawki był znaleziony przypadkiem Gremlin:

Gremlin, ze swoim czujnikiem ruchu w nosie, siał grozę w domu przez kilka tygodni zanim nie zmienił się w grzechotkę. Cała ta szatańska elektronika w środku nie wytrzymała rzucania o podłogę i Gremlin musiał odejść do swojego Stwórcy (czyli chyba wrócił do Chin). Po jego odejściu zapanowała cisza i spokój, który Ola Fasola postanowiła zburzyć, kupując mi na Mikołajki takie coś:


Ten psychodeliczny kot z menelskim śmiechem dostał imię Franek. Teoretycznie jest to zabawka dla dzieci, ale trudno jest sobie wyobrazić dziecko, które lubiłoby zabawkę wydającą z siebie takie dźwięki. Nadal się go boję i czasami, kiedy jest wyłączony, staram się go wybebeszyć.

Ale jakby tego było mało, to nawet wizyta w kiosku może okazać się źródłem przerażenia dla małego pieska. Otóż Ola Fasola w dniu wczorajszym wypatrzyła obok gazet w kiosku wiszące zwierzątka i smurfy. Jak to zwykle ona, musiała sprawdzić, czy wydają z siebie dźwięki. Pierwszym obiektem, który wpadł jej w rękę, był koń. Tak ją rozbawił (dziwna jest, wiem), że od razu go kupiła i zadowolona z siebie przyniosła do domu. Poznajcie Albina:


Na szczęście Albin się nie rusza, a tylko wydaje z siebie pseudo-końskie odgłosy, które są średnio straszne, dlatego uznałam, że jest fajny. Nie rozstajemy się od wczoraj, wszędzie go ze sobą noszę i mam nadzieję, że jego szwy wytrzymają moje zęby. A co do gustu Oli Fasoli - pozostawmy to bez komentarza.

niedziela, 4 grudnia 2011

Z wizytą w... Wywłoce


Z uwagi na zmianę planów weekendowych przez Pana, dzisiaj zostałam zabrana razem ze swoim kolegą Bazylem do miejscowości o wdzięcznej nazwie Wywłoka. Cel wycieczki był ważny - ja i Bazyl mieliśmy dokonać oceny terenów leśnych pod kątem ich przydatności jako potencjalnej lokalizacji tajnej bazy wypoczynkowej. Razem z blondasem zgodnie stwierdziliśmy, że jest tu wszystko czego potrzebujemy:


Dla mnie jest mnóstwo patyków w odpowiednim rozmiarze, Bazyl mógł do woli kopać doły na drogach (chyba licząc na to, że będą w nie wpadać wilki i małe samochody). Oczywiście przy kopaniu wymagał nieustannego nadzoru:


Bazyl zdaje się nie dostrzegać wspaniałości zabawy z badylami, ale dzięki temu przynajmniej rzadko wpadała mu do głowy kradzież cennych okazów kiedy ja na chwilę odeszłam do Pana pożebrać o przysmaki. Pobiegaliśmy za to odrobinkę:


Jako dziewczyna z miasta, nawet będąc w Wywłoce pamiętam o dopracowanym wizerunku - zaczeska musiała być:


Teren Wywłoki okazał się bardzo obiecujący, a kiedy jeszcze odkryłam starorzecze Bugu za rogiem - stwierdzam, że wszystkie wymagania wobec weekendowej bazy zostały spełnione:


wtorek, 22 listopada 2011

Upiorne demony z Piekielnych Wymiarów

Dzisiejszy post poświęcam najstraszliwszym stworzeniom, jakie dane było mi spotkać w życiu. Wielu ludzi trzyma te potwory w domu, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wielkie zagrożenie one stanowią - są niby miłe i czasami nawet się łaszą, ale tak naprawdę robią to:


Uświadomiwszy ma wstępie Drogiego Czytelnika z czym ma do czynienia, chciałabym przybliżyć kilka postaci kotów w moim życiu:


Oto Pani Tosia, straszliwy demon rzeszowski. Jak widać na powyższym zdjęciu - bezczelnie zawłaszczyła sobie mój transporter i gdyby nie mój Najwspanialszy Pan, to chyba spałabym na podłodze jak zwykły Fafik. Tosia była stworzeniem bez serca, sumienia i litości dla małego pieska. Na jedyny plus zaliczam to, że w chwili nieuwagi tego Szatana mogłam wyjeść jej bardzo pyszne groszki z miski. 


Bugi - zwany również Boogeyman i Bugster - mokotowski pomiot szatana, który Pańcia kiedyś uważała za całkowicie uległego i spokojnego koteczka. Kiedy jednak przyszło do mojego spotkania z tym rudzielcem - obudził się w nim ten wrodzony koci mord i całą wizytę spędziłam w kącie pokoju (jak widać na zdjęciu), licząc na to, że głupi sierściuch w końcu spadnie ze stołu.
Na koniec zostawiłam Wam portret kota spowodował moją skrajną awersję na ten gatunek. Oto Major:


Chodząca (choć najczęściej leżąca) groza. Jedyna istota na Mokotowie, która nie uznaje mojej hegemonii. Bezczelny typ, który zagradza mi wyjście z domu i syczy, kiedy się zbliżam lub przypadkiem po nim przebiegnę (zdarza się, bo rzadko patrzę pod nogi). Absolutnie odmawia nawiązania kontaktów dyplomatycznych, pomimo podjęcia przeze mnie wielu prób w postaci wrzasków i skakania. Jest to zachowanie całkowicie nieakceptowane i mam nadzieję, że kiedyś uda mi się podjąć bardziej zdecydowane kroki pod jego adresem niż wyjedzenie kolacji, kiedy akurat nie ma go w pobliżu. Myślę, że kiedyś nadejdzie ten dzień, kiedy Pan otworzy drzwi domu i zobaczy mnie i Majora w takim układzie:



piątek, 18 listopada 2011

Pani Mynia z liściem na brodzie

To ja w trybie szkoleniowym. Pełne skupienie i gotowość. Zaraz zrobię jakąś pierdółkę, a Pan da mi coś pysznego.

Ze względu na to, że ilość zdjęć pstrykanych zdecydowanie przewyższa możliwości i pojemność tego bloga - celem uzupełnienia poprzednich wpisów z ostatnich dni - kilka dodatkowych zdjęć:

Z otwartą paszczą wyglądam prawie groźnie.

Tosia w rzadkiej chwili bezruchu:)
Ja i Tosia w trybie normalnym, czyli dzikim pędzie

środa, 16 listopada 2011

Dementi i codzienny spacer z Najwspanialszym Panem

Dzisiejszy post przedstawia zwykły dzień małego pieska.
Najpierw o 7.30 Ola Fasola urządza sobie czystą kpinę i wyciąga mnie na spacer. Z uwagi na to, że jestem wtedy ledwie przytomna i jest paskudnie zimno - wszystkie potrzeby załatwiam w tempie ekspresowym i biegiem wracam spać. Potem zasadniczo śpię, zjadam śniadanie, śpię, a potem idę z Panem na spacer. W tym miejscu chciałabym zdementować głoszone przez Pańcię plotki, jakoby sezon pływacki w tym roku już się skończył. Dowód:


Pomijając higieniczny aspekt spacerów - jak już wiecie - uwielbiam leniwie spacerować po parku i dumać nad sensem życia:




Niektórzy dumają z fajką w ustach, ja wolę niezawodny patyk!

Po powrocie z relaksującego spaceru oczywiście odpoczywam. Dopiero wieczorem odżywam i wtedy wszyscy muszą się ze mną bawić dopóki nie zadecyduję, że ja i Pańcia powinnyśmy iść spać. Proszę nie uznać tego za insynuację, że śpię w łóżku. Nigdy! Wprawdzie ostatnio Pańcia narzekała, że ktoś ją spychał z łóżka, ale brak jest obiektywnego potwierdzenia na to, że to ja się rozpychałam, no i ciężko uznać za wiarygodne twierdzenia zaspanej Oli Fasoli, głoszone praktycznie przez sen o 2 nad ranem. Pan też czasami twierdzi, że widzi mnie śpiącą na jego miejscu, ale nie ma świadków i innych dowodów dla poparcia jego oszczerstw pod moim adresem, tak więc to jest jego słowo przeciwko słowu Pani Myni - wiadomo kto mówi prawdę!

Na zakończenie najnowszy trend dla psów z długimi uszami - zaczeska:

piątek, 11 listopada 2011

Panna Tosia


Jak wiecie wyjątkowo tylko dopuszczam inne psy na swojego bloga. Jednak mój dzisiejszy "gość" jest wyjątkowy, dlatego przygotujcie się na sporą porcję zdjęć z naszych wzajemnych spotkań. Oczywiście część czasu spędzamy na poważnych rozmowach o sytuacji w naszych dzielnicach, najnowszych trendach psiej mody, kulinariach (obie bardzo cenimy świńskie uszy), aktualnej sytuacji w kraju i na świecie, ale Ola Fasola woli robić zdjęcia, kiedy robimy coś więcej niż dyskutujemy, dlatego musicie ten aspekt przyjąć na słowo Pani Myni. Po wymianie plotek przechodzimy z Tosią do lekkiego spacerku:

Tak, tak - to znowu Pańcia udaje, że umie robić zdjęcia...

Spacerujemy tak sobie powolutku, ale ja nigdy nie zapominam, że najważniejsze w życiu są PATYKI. Panna Tosia jeszcze nie do końca zrozumiała, że mogę oddać jej dużo rzeczy (no dobra, to może lekka przesada), ale patykami z nikim się nie dzielę. Nadal uzgadniamy stanowiska w tej kwestii:






Trzeba jednak stwierdzić, że pierwszy raz spotkałam psa, który w pełni spełnił moje skrajnie rygorystyczne oczekiwania co do cech psychofizycznych potencjalnego przyjaciela. Tosia jest szybka, wytrzymała, podobnie jak ja ceni higienę i lubi się kąpać i - co nie jest bez znaczenia - ma właścicieli, którzy noszą w kieszeniach smakołyki, a to u ludzi wyjątkowo pożądana (żeby nie rzec, że kluczowa) cecha. Zatem Tosia dostaje zaszczytny tytuł Przyjaciółki Pani Myni!

Wielki powrót!

Chwila zadumy

Wiem... dłuuuuugo mnie nie było... To wszystko wina mojej asystentki, która nie znajdowała czasu na aktualizację bloga,  zasłaniając się nawałem pracy i innymi bezsensownymi wymówkami. Zdawała się nie rozumieć, że czytelnicy z niecierpliwością i wyczekiwaniem zaglądają na blog, aby zobaczyć najnowsze zdjęcia Królowej Mokotowa. Przyszła wreszcie pora na aktualizację:
Słowem wstępu - jestem śliczna i urocza jak zawsze. Do tego mądrzeję praktycznie z dnia na dzień, wprowadzam w życie reguły Dona Pepsiko i coraz częściej rezygnuję ze stosowania przemocy fizycznej i napastowania wobec innych psów oraz ludzi, a w zamian oferuję jedynie powierzchowne zainteresowanie z nutką poczucia wyższości. 
Przechodząc do rzeczy - u mnie wszystko dobrze. Pan i Pańcia jak zawsze są na moje usługi, choć pomysł Pańci, żeby wychodzić na spacer o 7 rano uważam za co najmniej idiotyczny. Szuflada ze smakołykami jest zawsze pełna, stos zabawek zawsze pod łapą, a jedynym dylematem jaki obecnie mam jest to, jaką wybrać obrożę na Boże Narodzenie (wiem, jeszcze trochę czasu jest, ale obroża jest Amerykańska, trochę czasu shipping z Colorado trwa). Typy są dwa:
 albo taka:


Prawdopodobnie zdecyduję się na obie, ale równie chętnie przyjmę je jako prezent na Gwiazdkę (czyli swoje imieniny). 
Poza tymi dizajnerskimi rozterkami muszę wspomnieć, że poznałam ostatnio Tosię, która z miejsca stała się moją najlepszą przyjaciółką. Też jest fouskiem, czyli psem najlepszej rasy pod słońcem i dzięki temu ma te wszystkie fantastyczne cechy charakteru, które sprawiają, że doskonale się rozumiemy. Ale o tym w następnym poście.
Higiena i częste kąpiele przede wszystkim!

wtorek, 2 sierpnia 2011

Sobibór

Oto kilka fotek z wyjazdu na wieś. Pod pojęciem wsi mam na myśli miejsce, z którego do sklepu jest 10 km, gdzie najczęściej używanymi pojazdami mechanicznymi są traktory i granica państwa jest dosłownie o rzut beretem. Oto ja w Sobiborze.

Przebywaliśmy na ranczo, z dużą chałupą i całym zestawem zabudowań gospodarczych. Stojący pod drzewem fotel wyjątkowo przypadł do gustu Oli Fasoli, która stwierdziła, że idealnie byłoby mieć taki mebel w pracy (tylko najlepiej czarno - czerwony). Na środku trawnika relaksuję się (oczywiście) Ja:


Okolica obfitowała w podmokłe łąki, niezastąpione w naturalnej, błotnej kuracji dla skóry i kłaczorów:


Wzmianki wymaga godna pochwały i naśladowania postawa właścicieli gospodarstwa, którzy doskonale rozumieli potrzeby małego pieska i delikatnie zachęcani jękami, zawodzeniem i drapaniem w płot - dawali bez szemrania takie śliczne patyki, a potem patrzyli z uwielbieniem (Ola Fasola patrzyła ze zgrozą) jak rozwalam gałąź na wykałaczki po całym, wypielęgnowanym trawniku. Genialni ludzie, naprawdę!


Z pewnością tam wrócę. Oby tylko wcześniej wyniosły się stamtąd te szatańskie, wiejskie sierściuchy - podszywające się pod koty pomioty Lucyfera...

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Po długiej nieobecności...

Dzisiejszy wpis zostaje popełniony po bardzo długiej przerwie, która nastąpiła nie z mojej winy (to oczywiste). Przez ostatni miesiąc wszyscy byliśmy zbyt zajęci, żeby na bieżąco zdawać relację z moich postępów w nauce i przekazywać pasjonujące informacje z życia małego pieska. 
Zaspokajając ciekawość czytelników powiadamiam, że ostatnie tygodnie spędziłam na nauce - komenda "zdechł pies" wydaje się być całkowicie naturalną dla wyżła, więc jej opanowanie zajęło mi dosłownie kilka minut. Więcej czasu potrzebowała na jej ogarnięcie Ola Fasola, która momentami zdawała się szczerze zaskoczona moją błyskotliwością - jakby nie wiedziała jak genialnego pieska ma w domu...
Gorzej trochę idzie mi z chodzeniem na luźnej smyczy (wybitnie zależy od dnia, humoru, pogody, poziomu stresu, ewentualnych potrzeb naturalnych, faz księżyca, biorytmu, tego którą łapą wstałam itd.), bo samo ćwiczenie jest moim zdaniem beznadziejne i niepotrzebne. Natomiast nauka odwoływania od innego psa wymagała sporo ćwiczeń fizycznych od Pańci i Pana, w szczególności opanowania zorganizowanej zbiorowej ucieczki od małego pieska w płonnej nadziei, że piesio za nimi pobiegnie... Męczyli się nad oderwaniem mnie od zabawy z Krakenem bitą godzinę, więc na koniec zrobiłam tą łaskę i przybiegłam do nich, bo w ich ruchach i spojrzeniach zaczynałam dostrzegać zarys zbliżających się wyrafinowanych kar psychicznych (fochowanie się na pieska, odcięcie dostępu do szuflady z pysznościami, straszenie hyclem).
Dla zapewnienia czytelników o pełni mojego zdrowia i uroku wklejam poniższy filmik z ostatniej wizyty w parku:

czwartek, 12 maja 2011

Z pamiętnika Oli Fasoli cz. 1


Zawłaszczę czasem przestrzeń tego bloga celem przelania swoich uwag i spostrzeżeń dotyczących szkolenia Pani Myni. Wydaje mi się, że to niezły pomysł na przegląd postępu nauki psa.
Zaczynając od początku:
Na wczorajszym spotkaniu z trenerami dostaliśmy sporo ciekawych i przydatnych informacji co do dalszej edukacji Myszy, już po ukończeniu szkolenia podstawowego. Po kilkumiesięcznej obserwacji nas i psa dowiedzieliśmy się, że mamy z Gwiazduśką bardzo dobry kontakt, dzięki któremu dobrze nam się współpracuje, pomimo ADHD małego pieska. Sama Mynia jest żywiołowa i zafascynowana wszystkim wokół, przez co praca z nią musi być bardziej długotrwała i dokładna. Bardzo mi się spodobało stwierdzenie, że Gwiazda bardzo szybko uczy się wszystkiego - zarówno dobrych, jak i złych rzeczy i nie wybacza błędów w szkoleniu. Celem na najbliższy czas jest wyciszenie dzikiego temperamentu i nauczenie psa panowania nad emocjami, w szczególności na spacerach.

Wprowadzanie wskazówek w życie zaczęłyśmy bez zbędnej zwłoki. Dzisiejsza pogoda zachęca do spacerów, ale Pani Mynia ma chwilowo szlaban na szaleństwa w parku do momentu, kiedy opanuje się na tyle, że dojdzie do parku bez dzikiego ciągnięcia na smyczy i zawodzenia. Wybrałyśmy się więc do... kiosku.
Nasza trasa to zaledwie ok. 700 m w obie strony. Gdy idę sama, zajmuje to 10 minut. Tym razem było inaczej.
Wyszłyśmy o godz. 11.38. Początkowo oczywiście głównym celem było zwrócenie uwagi psa, co udało się szybko. Żadne wyściubienie łapki przed szereg nie było akceptowane, więc po paru minutach Mysz wydała z siebie parę niezadowolonych mruknięć, ale z niewielkim oporem się poddała. Na skrzyżowaniu przyszedł czas na przerwę - ćwiczenie siadania i zostawania w miejscu. Było tak sobie, bo podrywała się na widok roweru i zaczepiających nas ludzi (w sumie 7 osób z fascynacją podeszło do nas spytać o nasz trening). Po paru minutach ruszyłyśmy dalej, kierując się w stronę upatrzonej przeze mnie wcześniej ławki. Ławka znajduje się przy chodniku, obok apteki i przechodzi tamtędy sporo osób. Byłam ciekawa, ile czasu zajmie Myszy wyciszenie się przy ławce. Zgodnie z sugestią trenerki - pies miał siedzieć i nie robić nic. Żadnych patyków, zabawek itp. Siedzenie w czystej postaci. Ja klapnęłam na ławce, Gwiazda zaczęła się kręcić i wąchać wszystkie plamy na chodniku, ale - ku mojemu zaskoczeniu - po 7 minutach położyła się spokojnie obok moich nóg i patrzyła spokojnie na niebo. Szok:)
W drodze powrotnej z kiosku zrobiłyśmy kolejny postój przy ogrodzeniu ogródka jordanowskiego. Usiadłyśmy na trawniku przy chodniku i obserwowałyśmy przechodzące dzieci. Było trudniej niż na ławce, bo maluchy miały ze sobą balony, które nie przypadły Myszy do gustu i nie obeszło się bez szczekania. Reszta drogi minęła wzorowo, piesek szedł przy nodze z małymi przerwami na wąchanie trawników. Do domu wróciłyśmy o 12.58. Ja byłam zmęczona godzinnym mówieniem do psa i jej korygowaniem, ale to nic w porównaniu ze zmęczeniem Myszy. Dziewczyna padła w progu, widać małe zwoje mózgowe się zupełnie przegrzały po takim skupieniu i wysiłku umysłowym.
Podsumowując:
Jak na pierwszy taki spacer jestem zadowolona. Nadal mamy dużo pracy, bo spokojne omijanie psów wychodzi bardzo średnio (na 4 psy tylko jeden ominięty spokojnie). Bardzo cieszy mnie za to, że da się z Panną Adrenaliną da się iść bardzo powoli - w drugiej części spaceru nawet sama pilnowała tempa.

Zaplanowany jest jeden taki dłuższy spacer dziennie (prócz technicznych odsików), zobaczymy jakie panna będzie robić postępy:)

środa, 11 maja 2011

Biżuteria dla Królowej

Bycie Królową Mokotowa to niełatwa dola. Muszę pilnować porządku, dominować nad innymi psami, bić małe Fafiki i regularnie sprawdzać paśniki na trawnikach (szczególnie obok stacji benzynowej i kebaba, bo zawsze jest nadzieja, że się jakaś resztka bułki trafi). Jednak samą pracą pozycji się nie buduje, równie ważny jest odpowiedni wizerunek. W mojej codziennej garderobie - pomarańczowych szelkach lub obroży oraz pasującej kolorystycznie smyczy - wyglądam lansersko i gustownie, ale dopiero niedawno otrzymałam prezent, dzięki któremu nawet najbardziej zakapiorskie amstafy oddają mi szacunek:


Obroża jest hipsterska w każdym calu. To antyk, spadek po wybitnym wyżle Bimie, który odszedł do psiego raju zanim Najwspanialszy Pan i Pańcia się urodzili. Wewnętrzna część obroży to skóra niedźwiedza grizzli, a na zewnątrz wzmocniona stal. O takiej obroży wszystkie psy mogą tylko pomarzyć, więc daje mi to 100 punktów do władzy i lansu na dzielni.
Naprawdę jestem wdzięczna losowi za wspaniały gust Pana i Oli Fasoli, bo w najgorszych koszmarach wyobrażam sobie, że zamiast Medieval Mortal Combat Collar ze zdjęcia powyżej, zostaję zmuszona do noszenia czegoś takiego:

Nigdy nie wyszłabym z domu w czymś takim. Z  drugiej strony mogłoby to być przydatne, bo kot sąsiadki zapewne dostałby zawału ze śmiechu widząc mnie w czymś tak odpustowym. 
Ja jednak zostanę przy swojej Obroży Grozy.

poniedziałek, 9 maja 2011

Wycieczka na strzelanie.


 W dniu wczorajszym byłam na wycieczce z Olą Fasolą, Najwspanialszym Panem i Kolegą Pana ze Strzelbą. Samo miejsce wyjazdu wydawało się rajem - rozległe pola poprzecinane kanałami z wodą, dużo patyków i żadnych miejskich Fafików.
Nie byłam jednak świadoma niespodzianki, jaką szykował dla mnie Pan i Jego Kolega, a mianowicie strzelania ze śrutu, żebym się przyzwyczaiła do odgłosu strzału. Mało to było śmieszne, naprawdę. Nie uciekłam ze strachu, ale przykleiłam się do Oli Fasoli, bo ona jedyna nie brała bezpośredniego udziału w tym niecnym procederze.
Ale poza tym niemiłym incydentem (który podobno ma się powtarzać, wolne żarty), było całkiem miło. Jak we wszystkich zbiornikach wodnych jakie napotykam, również na tych były wiry, które mnie wciągały i nie było siły, żebym 137465 razy nie wpadła do wody.

Cały wieczór było potem marudzenie, że pachnę bagnem czy też studzienką kanalizacyjną, ale ja naprawdę nie wiem o czym oni mówili. Kąpać się trzeba, wszyscy to wiedzą. Może będąc mokrą nie wyglądam szałowo jak zawsze, ale co zrobić - dla chwili przyjemności warto poświęcić misternie układaną brodę: 


Na polach było mnóstwo bażantów, ale są za małe, żeby im z daleka zrobić zdjęcie aparatem "Kodak camera for dummies", którego używała Ola. Ujęła za to sarnę i za to ma u mnie plusa:


Na koniec dodam, że żadne dzikie zwierze podczas wyjazdu nie ucierpiało, nikt do sarenek nie strzelał. Jedynie ja doznałam lekkiego urazu mentalnego przez to strzelanie, ale na mojej pokręconej psychice raczej specjalnie się to nie odbije.


czwartek, 28 kwietnia 2011

Wyjazd wielkanocny

Wracam po dłuższej nieobecności, spowodowanej intensywnym świętowaniem wielkanocnym. Ponad tydzień temu wszyscy członkowie Team Gwiazduś opuścili Warszawę i ruszyli w Polskę. Ola Fasola pojechała na Dolny Śląsk, a ja i Najwspanialszy Pan zaszczyciliśmy swoją obecnością Podkarpacie. Wiem, że ona przez cały czas mojej nieobecności usychała z tęsknoty i wpatrywała się godzinami w moje zdjęcie na tapecie komputera, ale ja byłam za bardzo zajęta Odbywaniem Wizyty, żeby się nią przejmować. Poza tym duża jest, nie można się nad nią rozczulać. Dziś spotkałyśmy się po tylu dniach i widzę, że dała dziewczyna radę i można ją samą zostawiać w domu.
Wstrząs spowodowany rozłąką spowodował jednak istne writer's block u Oli Fasoli i ma pewne problemy z dopisaniem historii do zdjęć, które Mój Pan mi zrobił podczas Wycieczki. Tak więc w skrócie:


Dużą część Wielkanocnej Wyprawy spędziłam w podmiejskiej daczy, korzystając z doskonałej pogody. Biegałam jak opętana całymi dniami, czasami nawet Pan nie miał czasu zdjąć mi tych paskudnych szelek, bo musiałam pędzić na rekonesans terenu. Ale jak tu siedzieć w miejscu skoro tam było TYYYLE patyków???


Kiedy już wszystkie pogryzłam, nie pozostało nic innego jak posprzątać po sobie. Jako najlepszą metodę pozbycia się bezużytecznych kijków wybrałam ognisko:


Strasznie męczące to wszystko było, napracowałam się okrutnie, ale nic nie sprawia mi tyle radości co dziczenie na świeżym powietrzu. Ola Fasola może żałować, że nie była z nami, ale wsparcia  wtedy udzielał jej Don Pepsiko (dziękówa kolego, wiszę Ci świńskie ucho!). Chyba tylko dzięki niemu nie postradała zmysłów z tęsknoty za mną...